Pomarańczowy świt nad Sekwaną
(autorstwa Juana!)
Nad bladogranatowymn horyzontem wstaje leniwy świt. W chłodzie majowego poranka, wśród symfonii skowronków, słychać pierwsze okrzyki grubych piekarzy, poganiających z niecierpliwością swoich piegowatych pomocników. Na brukowane grubym kamieniem wąskie ulice wyjeżdżają pierwsze tramwaje, stukot końskich podków odbija się od ścian kamienic i niesie się po całej dzielnicy. Obleczone lekką mgłą kształty pobliskiej bazyliki zalewa poświata pierwszych promieni słońca, a kuta z białego wapienia kopuła przypomina raczej połówkę dojrzałej pomarańczy niż dostojne i ciężkie sklepienie szacownej świątyni.
Parę kilometrów od tego idyllicznego obrazka, na trawiastych kortach Racing Club de France miejscowi zawodnicy, przyodziani w eleganckie ubrania, mierzą się w jeu de paume, w którą już 400 lat wcześniej grywał sam Ludwik XI. Nie przychodzi im do głowy, że za sto lat, w zupełnie innej dzielnicy miasta, tam gdzie w Paryżu wschodzi słońce, nieopodal 400 tysięcy dębów i buków, wśród postromantycznych alejek, misternie wyrzeźbionych ławek i pokrytych patyną mostków Lasku Bulońskiego, rozgrywany będzie ten sam turniej, choć jego ranga i sława daleko przewyższy lokalne rozgrywki dla amatorów tenisa. Ba! Nawet nawierzchnia będzie inna i raczej przypominać będzie ów pomarańczowy świt nad Montmartrem.
Roland Garros nic nie stracił ze swojego romantyzmu. Wciąż (by nie powiedzieć "nadal") dziesiątki młodych, nie zawsze zdrowych, ale zawsze zdeterminowanych ludzi chce przez dwa tygodnie wdychać pył unoszący się w powietrzu, tysiące chcą oglądać długie, zapierające dech w piersi wymiany, czasem tak wyczerpujące, że obaj gracze łapią oddech przez kolejne 2 minuty. Także i te korty żyją od rana, jak paryska ulica. Od bladego świtu wesoło szemrzą polewaczki, kortowi uwijają się przy bronach, sprawdzając przy tym ostatni raz jakość przywiezionej tym razem mączki. Nie ma wątpliwości i w tym roku jedyna, od lat dostarczająca święty piach cegielnia stanęła na wysokości zadania. Jeszcze tylko poprawić kwietniki, odkurzyć alejki, sprawdzić, czy żaden roztargniony kibic nie zostawił poprzedniego wieczoru jakiejś torby i można zaczynać kolejny szalony dzień w akompaniamencie jęków bólu i wysiłku, gwizdów, pomrukiwań i burzliwych oklasków zachwyconej, lub zdegustowanej publiczności.
Ten turniej jest niczym wymyślna tortura. Morduje przez kilka godzin ludzki organizm, wolno, ale ustawicznie wykańcza i pozbawia nadziei. To turniej dla ludzi cierpliwych, paryska cegła nie znosi rozjuszonych byczków i tych, którym wydaje się, że już udało im się "poskromić Filipa". Dlatego nigdy nie tryumfował tu choćby Guillermo Coria, który swojego czasu obwołany był Magikiem i nieomal obwożony w lektykach tam, gdzie postała jego noga. Nie wygrał tu Miedwiediew, którego uśpiła senna atmosfera finałowego meczu w 99 roku, gdy w sposób lekki, łatwy, przyjemny a bezapelacyjny wygrał dwa pierwsze sety. Ten turniej jednak jest sentymentalny i sprawiedliwy. Jeśli jesteś prawdziwym mistrzem, Kort Centralny odpłaci Ci tak, jak odpłacił Steffi Graf albo Gustavo Kuertenowi, gdy ten w meczu czwartej rundy w roku 2001 odwrócił losy spotkania w ostatniej sekundzie. Kuerten kochał Paryż, a Paryż odpłacał mu miłością podwójną. Ale niech Cię ręka boska broni okazać tu pogardę lub wielkopańskie maniery. Przekonasz się wówczas co potrafi widownia, nie gorsza od tej na nowojorskim, ośmiokątnym molochu.
Trudno opisać krótko legendę tego miejsca, uświęconego potem Cocheta, Borotry, Brugnona, Lacosta, Noaha, Leconte'a.... Francuzi, choć od lat niemal siedmiu nie cieszyli się z triumfu rodaka lub rodaczki znów będą liczyć, że Amelie Mauresmo nie skonsumuje na zimno trema, lub że Gasquet dokona cudu wszech czasów. Tak naprawdę jednak liczy się batalia dwóch herosów, którzy rozstawieni po przeciwległych końcach drabinki, zrobią wszystko, by zgnieść ją jak w potężnych szczypcach - jak rozgniata się homara w paryskiej knajpce - by dopiąć swego i doprowadzić do nieuniknionego finału. W tym roku ich droga będzie jednak wyboista i cierniowa, choć dla jednego z nich, opromienionego sławą bohatera z Hamburga, z pewnością bardziej cierniowa niż kiedykolwiek przedtem. Jego forma jest dla niego przekleństwem, bo jeśli nie przekuje jej w końcowy sukces, nie dokona tego już chyba nigdy. Jego wielki rywal będzie chciał natomiast upolować hat trick, choć zważywszy ostatnie batalie z Hewittem czy Dawidienką, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że minęły czasy wbijania rywali w ziemię dosłownie i w przenośni. Dominacji czyjejkolwiek już nie ma, turniej jest wyrównany jak nigdy, a ostateczne rozstrzygnięcia równie nieznane jak wyniki następnego sondażu wyborczego.
Tylko sceneria wciąż ta sama, a na północno-wschodnim horyzoncie wciąż ta sama biała bazylika.
Bon Appetit
autor: Juan