Mianowicie słyszę, że niemal przesądzony jest powrót w najbliższej przyszłości limitów KSM, których nigdy nie byłem sprzymierzeńcem.
Bo zawodnik ma pasować do drużyny miejscem urodzenia, charakterem, zasługami i sympatią lokalnych kibiców, a nie beznamiętnymi cyferkami przy nazwisku. Pamiętam, że swego czasu, przez te cyferki właśnie, nie pasował do Włókniarza Sławomir Drabik, a to przecież jasnogórska legenda, nie żadna inna. A więc to nonsens, zwłaszcza że tyle się mówi w obecnych czasach o potrzebie stawiania na tzw. swojaków, o utraconej tożsamości drużyny z kibicami.
I nie mówcie mi, że ktoś buduje przyszłościowy zespół na lata, bo nawet jeśli próbuje, to KSM prędzej czy później budowlę rozwali. Cyferki, cyferki, cyferki… A poza tym jeśli ktoś obrotny i jest w stanie złożyć sobie dream team, to krzyż na drogę, mnie to nie przeszkadza. Żadna to gwarancja sukcesu, co często po drodze się okazuje, za to jak ubarwia rozgrywki, gdy papierowy faworyt dostaje po łbie.
Co mam na myśli, pisząc o szczęściu do regulaminu? Żużel jest jak skoki narciarskie, nigdy nie wiesz, którą twarz zawodnika w nadchodzącym sezonie ujrzysz. W 2014 roku Krzysztof Kasprzak był nie tylko wicemistrzem świata, ale też ligowym dominatorem ze średnią 2,310, by rok później – nie wiedzieć czemu – zjechać na 1,477. Dla odmiany Vaszek Milik kończył sezon 2015 ze średnią 1,230, by rok później wynieść swoje cyferki na zupełnie inny poziom (1,987). Przykłady można mnożyć, a pokazują one, że ustalanie wartości zespołu na podstawie zeszłorocznych zdarzeń obarczone jest ogromnym ryzykiem. Jak we wspomnianym świecie skoczków, mianowicie w styczniu 1997 roku Małysz imponował i wygrywał konkursy PŚ w Sapporo oraz Hakubie, rok później na igrzyskach w Japonii zajmował miejsca w szóstej dziesiątce (51. i 52.), a co się działo później, wszyscy świetnie wiemy.