Zatrzymać funfli Beenhakkera
Funfle Leo Beenhakkera zostali zdemaskowani. Ich prawdziwe zamiary, a także metody wyśledził Wojciech Łazarek, zasłużony pomnik polskiej myśli szkoleniowej.
Spytany przez "Dziennik", dlaczego jego rodacy nie pracują na zagranicznych ławkach trenerskich, ujawnił głębokie schorzenie systemu. "Na pewno nie dlatego, że jesteśmy głąbami. To są od lat pielęgnowane układy. Taki Holender dostanie gdzieś pracę, to od razu ciągnie tam swojego funfla. Jednego, drugiego... Wspierają się, podbijają bębenek. A jak w stawce jest Polak, Węgier, Rusek i Niemiec, to zawsze wygra Niemiec. Wiadomo, jeden telefon od cesarza Franciszka Józefa z centrali ze słowami wsparcia i już jest po balu".
Łazarek interweniował we własnej sprawie - znalazł się na elitarnej liście 77 kandydatów na selekcjonera kadry Kamerunu i chyba przeczuwa, że nie należy do faworytów - ale wartości jego analizie to nie odbiera. Przeciwnie, szczególnie inspiruje ona właśnie teraz, w przeddzień sparingu między Rosją i Polską, czyli potężnymi nacjami, które pośród - odpowiednio - 141 i 38 milionów swoich ludzi powinny wyszperać trenerów reprezentacji. Nie wyszperały. Dały się naciągnąć właśnie Holendrom, co zdumiewa zwłaszcza w przypadku Rosjan. 2,4 mln dol. rocznie wypłaca Guusowi Hiddinkowi przecież Roman Abramowicz, biznesmen wiadomego pochodzenia, które znane jest głównie z tego - jeśli już jesteśmy przy ogólnoświatowych spiskach - że obraca w palcach każdego centa i wyrolować się nie daje. Hiddink tymczasem Abramowicza omamił podwójnie, zobowiązując się do stworzenia akademii futbolowej, która rzekomo podniesie poziom rosyjskiej piłki. Nie trzeba dodawać, że do brawurowego projektu potrzebuje od groma swoich funfli.
Wcześniej Hiddink omamił Australijczyków, którzy po pierwszym od 32 lat awansie na mundial sławili go jako "Piękny umysł", oraz Koreańczyków, którzy z wdzięczności za półfinał MŚ zwracali się doń Kam Dong Nim, czyli "szef wszystkich szefów". A potem ci ostatni zalali miasteczko Varsseveld, bowiem wakacyjnym hitem stało się zwiedzanie okolic, w których dobroczyńca dorastał. Po skończonej robocie Hiddink, zgodnie z wykrytą przez Łazarka taktyką, zaciągnął do Korei funfli - najpierw Jo Bonfrere, potem Dicka Advocaata i Pima Verbeeka - dzięki czemu na ostatnim mundialu pomarańczowi prowadzili aż cztery reprezentacje. Więcej selekcjonerów nie przysłało tam nawet futbolowe supermocarstwo - Brazylia.
W Lidze Mistrzów holenderska myśl szkoleniowa też jest ostatnio nadreprezentowana, bo Frank Rijkaard zadekował się w Barcelonie (wygrał dla niej trofeum, podobnie jak wcześniej jego rodak Johan Cruyff, nikomu innemu się nie udało), Ronald Koeman prowadził Benficę, Co Adriaanse - Porto, Hiddink - PSV Eindhoven (tak się ustawił, że jednocześnie wziął fuchę w Australii). A ilu się ich rozpleniło - wyjąwszy nawet Trynidad, gdzie Beenhakkera zastąpił oczywiście jego funfel Wim Rijsbergen - po reprezentacjach! Pracują wszędzie, od Aruby po Gambię, od Kazachstanu po młodzieżówkę USA, od klubów meksykańskich po angielski Tottenham, od ligi irańskiej po juniorskie kadry Singapuru, w sumie przeszło stu wykonuje zawód za granicą. Łatwiej zliczyć kraje, w których nigdy nie pracowali, niż te, do których dotarli. Można by pomyśleć, że są najbardziej poszukiwaną na rynku nacją, i właśnie dlatego tak cenna jest diagnoza Łazarka, który ustalił rzeczywiste źródło ich powodzenia - umiejętny PR. Kiepską prasę ma chyba jedynie Ruud Gullit, ale kontrowersyjność jego metod można było prognozować już w 1988 roku, gdy objaśniał drogę Holendrów po złoto mistrzostw Europy: "Codziennie wracaliśmy do hotelu nad ranem. Nie było problemu, który mam w Serie A, bo Włosi nie lubią po meczu wyskoczyć na miasto".
Tak, wyjąwszy nieostrożność Gullita, Holendrzy zachwalają samych siebie doskonale. Gdy popytać w świecie, słychać, że są nie tylko wybitnie kompetentni, ale niesamowicie wszechstronni, elastyczni, otwarci na obce kultury. Że chłoną nowe doświadczenia, znają po kilka języków, nie potrzebują czasu na adaptację. Co naiwniejsi widzą w tych kosmopolitach wręcz fundament nowoczesnej piłki, ponoć karmi ją wymyślony przez nich "futbol totalny", czyli koncepcja nakazująca szkolić piłkarzy kompletnie, by każdy potrafił zrobić na boisku wszystko i zagrać na dowolnej pozycji. Szef holenderskiego stowarzyszenia trenerów wmawia wręcz, że u nich każdy bramkarz z powodzeniem biegałby w polu. Jan Reker wciska kit całej planecie tak skutecznie, że jego funfli obdarowują najróżniejszymi posadami. Absolwenci holenderskiej akademii trenerskiej prowadzą mnóstwo kursów w Afryce i Azji, instruując przy okazji tubylców, jak rozwijać masowe kopanie wśród biedoty. Co gorsza, programy nierzadko finansuje rząd Holandii.
Holendrzy uchodzą też za świetnych skautów, czyli poszukiwaczy talentów (doradcą od transferów Abramowicza jest Piet de Visser, który zorganizował też w Chelsea szkółkę dla juniorów), oraz analityków taktyki, zresztą w ogóle namolną autoreklamą wypracowali reputację wytrawnych znawców futbolu. U siebie zbudowali cały przemysł - uparli się, by każdy dyplomowany trener miał wyższe wykształcenie, by mianowanie nauczycielem kopaczy wymagało sześcioletnich studiów. Przyznają się do rozbuchanego systemu bezwstydnie, choć wystarczy zajrzeć nad Wisłę, by wiedzieć, że to przerost formy nad treścią. U nas starczy świadectwo o niekaralności oraz kilka weekendowych kursów, a już ruszasz w Polskę, by uczyć młodych.
Strategia pomarańczowych działa perfekcyjnie - jeśli nawet nie zmonopolizowali rynku zawodów wokółpiłkarskich, to zagarnęli jego część nieproporcjonalnie wielką do potencjału 16-milionowego państewka, nieporównywalnego z możliwościami innych potęg, od Brazylii i Argentyny po Francję, Włochy czy Anglię. Na domiar złego ci, którzy raz holenderskiego szkolenia lizną, często się uzależniają. I to nie tylko w Barcelonie. W Australii rządzą już sami funfle Hiddinka - prowadzą i seniorów, i juniorów, jeden został nawet szefem wydziału szkolenia tamtejszej federacji.
My na inwazję nie zezwolimy, zwłaszcza posada szefa wydziału pozostaje niezagrożona, bo mamy Jerzego Engela, a i jego współpracownicy nie gorsi. Holendrów musielibyśmy wzywać, gdyby Łazarek - filar wydziału - zachowywał się nieetycznie. I np. ludziom z federacji Sudanu, którzy do niego wydzwaniają, bo kiedyś dla nich pracował, podesłał swych funfli.
Tak, bez etycznej niezłomności Łazarków, Engeli i Wójcików świat byłby nasz, ich funfle panoszyliby się już po Sudanach, Cyprach, Syriach czy Arabskich Emiratach, uszczuplając nasze krajowe kadry i demontując mit trenerów holenderskich. Że tamci niby co? Że poligloci, mówią językami? Jak tacy cwani, to niech się spróbują z bon motem Łazarka użytym nie tylko w cytowanym wywiadzie, a zawsze idealnie oddającym oryginalność i świeżość języka polskiej myśli szkoleniowej: "Chociaż dupcia poszarpana, ale zawsze proszę pana". I niech już nawet nie tłumaczą tego na holenderski, niech przetłumaczą na cokolwiek.
Rafał Stec, Gazeta Wyborcza, 20.08.2007