Za onet.pl
Prezes GKS Katowice przyznał się do korupcji

Prezes klubu piłkarskiego GKS Katowice Piotr Dziurowicz przyznał się do kupowania meczów. W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" Dziurowicz powiedział, że podjął współpracę z policją, dzięki czemu aresztowano dwóch sędziów - łapowników

Prezes GKS, pierwszy działacz wysokiej rangi, który otwarcie mówi o korupcji, powiedział, że handluje się punktami, aby wejść do wyższej ligi lub uniknąć spadku. W ten sposób "walczono" też o mistrzostwo Polski, ale od kilku lat zdobywa je Wisła Kraków, która, jak mówi Dziurowicz, jest tak mocna, że może wygrać normalnie.

Według prezesa, przed kolejkami ligowymi kluby analizują, jak doprowadzić do najkorzystniejszych wyników meczów. Potem składa się propozycje sędziom lub zawodnikom konkurencyjnych drużyn. Pośredniczą w tym niektórzy trenerzy. Dziurowicz twierdzi, że większość piłkarzy nie ma oporów przed sprzedawaniem meczów.

Prezes GKS przyznał, że w 2000 roku kupił awans swej drużyny do pierwszej ligi, a 4 lata później uratował ją w tę sposób przed spadkiem. W końcu jednak postanowił skończyć z korupcją i zgłosił się na policję. Wywiad z Piotrem Dziurowiczem w dzisiejszej "Gazecie Wyborczej".


Cały wywiad z Dziurą:
Mam dość piłki, w której płacę pieniądze - z opóźnieniem, ale płacę, kupuję mecze dla drużyny, aby zajęła jak najwyższe miejsce, żeby piłkarze utrzymali się w lidze, żeby mieli pracę i mogli zarabiać pieniądze, a oni mnie oszukują i sprzedają mecze. Po jakimś czasie człowiek zastanawia się, po co to wszystko. Jeszcze żeby z tego były jakieś profity. Choć wiem, że niektórzy powiedzą, że prezesi kradną, to ja też musiałem się nakraść - mówi "Gazecie" prezes GKS Katowice Piotr Dziurowicz

To Dziurowicz od kilku miesięcy współpracuje z policją i prokuraturą w sprawie korupcji w futbolu. To dzięki niemu do aresztu trafili pierwszoligowi sędziowie Antoni F. i Krzysztof Z. oraz obserwator Marian D.

Artur Brzozowski, Paweł Czado, Andrzej Olejniczak: Czy jest w PZPN ktoś, komu opowiedziałby Pan to, co nam?


Piotr Dziurowicz: Nie ma nikogo.

Wśród prezesów klubów mógłby Pan komuś zaufać?

(długie milczenie) - Może

Ilu spotkał Pan nieskazitelnych trenerów?

(milczenie) - Może trener Kasperczak zarabiał tyle, że po co miałby się zeszmacić [20 tys. euro miesięcznie w Wiśle Kraków - red.].

Zbudowałby Pan drużynę tylko z takich piłkarzy, którzy nie handlują?

- Trudno powiedzieć. Może dlatego, że aż tylu meczów nie kupiłem.

Jak awansować, to tylko we dwóch

Skąd Pan wiedział, że sędzia Antoni F. ustawia mecze?

- Bo w zeszłym roku pomógł mi się utrzymać, dwa lata wcześniej zająć trzecie miejsce w ekstraklasie, a poznałem go w 2000 roku przez Mariana D. [były sędzia, ostatnio szef arbitrów na Górnym Śląsku i obserwator PZPN; aresztowany wraz z F. - red.], gdy Katowice grały w II lidze. Wtedy sędziował nam w Ostrowcu mecz rozstrzygający o awansie do I ligi.

Ile się bierze za taki mecz w drugiej lidze?

- Teraz to nie wiem. Wtedy dostał 50 tys. A z tego, co nam opowiadał, w przerwie działacze jednej z konkurujących z nami drużyn byli ze 150 tys. U niego i piłkarzy KSZO.

Łęczna, Katowice, Śląsk Wrocław i GKS Bełchatów wiosną 2000 roku zacięcie rywalizowały o I ligę. Wiedział Pan już przed rundą rewanżową, że wejdzie Śląsk i wy?

- Nie, wtedy sezon był długi, drużyny musiały rozegrać aż 46 meczów. Na początku "robiliśmy" wszystko z Bełchatowem.

Bo szkoleniowcem Bełchatowa był wtedy Krzysztof Wolak - zięć ówczesnego trenera Katowic Pawła Kowalskiego?

- Tak, tak.

Ale Bełchatów wypadł z gry, bo skończyły mu się pieniądze?

- Dokładnie. Wszystko tamtej wiosny odbyło się tak, jak kilka tygodni temu napisała "Gazeta". Bełchatów odpadł w połowie rundy rewanżowej. Wtedy pojawił się Śląsk. W międzyczasie rozmawialiśmy z Łęczną, ale szybko się zorientowaliśmy, że oni jedno mówią, a co innego robią. Mimo że chcieli z nami współpracować, bo to kluby górnicze, wiedzieliśmy, że dają "podpórki" [pieniądze - red.] innym drużynom i grają przeciwko nam. Dlatego dogadaliśmy się ze Śląskiem.

Że razem wchodzicie do ligi?

- Był kontakt ojca [Marian, były prezes PZPN i wieloletni szef GKS - red.] z przedstawicielem Śląska Wrocław. Współdziałaliśmy od połowy rundy wiosennej. Łatwiej jest dzielić koszty na pół, niż samemu za wszystko płacić. Śląsk "wchodził" w sędziów, a my w piłkarzy innych drużyn. Z tego wynikało, że wrocławianie są w sprawach sędziowskich bardzo mocni.

Pisaliśmy w "Gazecie", że przed rundą wiosenną 2000 roku działacze jednego z klubów spotkali się w Wiedniu z szefem kolegium sędziów i szefem obsady sędziowskiej i załatwiali sobie u nich awans.

- To nie byliśmy my. Wszystko wskazuje na Śląsk Wrocław. GKS nie mógł wtedy liczyć na pomoc PZPN, bo świeżo po wyborach związek był wrogo nastawiony do ojca. Zbigniew Boniek powiedział wtedy, że prędzej mu kaktus na ręce wyrośnie, nim GKS wróci do ekstraklasy.

Łęczna wypadła z gry w meczu z Siarką Tarnobrzeg, w którym połowa piłkarzy Siarki wzięła pieniądze od nas i Śląska, a połowa sprzedała spotkanie Łęcznej. Do przerwy Łęczna prowadziła 2:0, ale na szczęście trener Siarki też wziął od nas pieniądze i zorientował się, co jest grane. Wymienił trzech doświadczonych graczy na młodych, którzy nie byli "w temacie", i mecz skończył się remisem 2:2. W tym wszystkim był jeszcze sędzia, który prowadził ostatnie spotkanie w karierze i dlatego mógł się ześwinić, bo był załatwiony przez nas i Śląsk. Ale wszystko wskazywało na to, że kontaktowali się z nim działacze z Łęcznej.

Słowaka też można...

W rundzie wiosennej sezonu 2003-04 walczyliście o utrzymanie w ekstraklasie...

- Przegraliśmy z Polonią, Lechem, Wisłą i strach zajrzał nam w oczy. Spytałem więc F., czy może pomóc. A on na to: "Wie pan co, sprawy zaszły tak daleko, że nie wiem, czy da się cokolwiek zrobić". Z tej rozmowy wynikało, że zapadły już decyzje, kto ma spaść, a kto się utrzymać, i tego nie da się już odkręcić. Nawet jeśli wyłożyłbym nie wiadomo ile.

Kto miał spaść?

- Przede wszystkim my, no i Górnik Polkowice [spadł po barażach z Cracovią - red.]. Krążyły plotki, że gdyby zagrożona była ukochana przez prezesa Listkiewicza Polonia Warszawa, to nagle powiększono by ligę, aby nie dopuścić do tego.

W 2004 roku jednak nie spadliście? Ile Pan wtedy kupił meczów?

- Dwa.

Niedużo...

- Wystarczyło do utrzymania. Po dwóch tygodniach zadzwoniłem jeszcze raz i F. powiedział, "że coś się da zrobić". Umówiliśmy się, że przed każdą kolejką będziemy w kontakcie, żeby każdy mecz spróbować załatwić. I już pierwszy mecz się udał - u nas z Amicą. F. pojechał wtedy na wymianę na Słowację, a do nas przyjechał sędzia [Lubomir Ludvardy z Bratysławy - red.]. Przez kogoś na Słowacji F. załatwił do niego telefon. Gdy zadzwoniliśmy przed meczem, już wiedział, o co chodzi. Umówiliśmy się w jednej z katowickich restauracji, nasz pracownik dał Słowakowi 25 tys. Po meczu się rozliczyliśmy, bo daliśmy mu za wygraną, a spotkanie zremisowaliśmy i część musiał oddać.

Ile?

- 10 tys. Następny mecz, z Wisłą Płock, prowadził nam Z. Wziął 40 tys. Przed meczem rozmawiałem z nim osobiście i potwierdził, że wszystko jest załatwione. Ostrzegł mnie tylko, żeby moi zawodnicy nie sprzedali tego meczu.

Próbował Pan podchodzić też obrońców Wisły Płock?

- Tak. I prezes Wisły Krzysztof Dmoszyński o tym wie.

Dlatego po tamtym sezonie wyrzucił z klubu obrońcę Piotra Dudę?

- Ode mnie Duda nie wziął pieniędzy. Nie dałem pieniędzy żadnemu piłkarzowi Wisły Płock. Owszem, kontaktowałem się z Marcinem Janusem, ale ten przekazał sprawę prezesowi Dmoszyńskiemu.

Co na to Dmoszyński?

- Zadzwonił do mnie, ale powiedziałem mu, że rozmowa dotyczyła zaległości finansowych wobec Janusa, który wcześniej grał w moim klubie.

A może piłkarze między sobą się dogadali?

- Może, tego nie wiem. Ale jak znam piłkarzy, to raczej tego nie zrobili.

Kupujesz, siedź cicho

Zdarzyło się, że Pana zawodnicy przyszli i powiedzieli: "Prezesie, odpuściliśmy mecz"?

- W sezonie 2002-03, gdy graliśmy tak dobrze i na koniec zajęliśmy trzecie miejsce, powiedzieli, że dzwonili do nich z innych klubów i chcieli kupić. Ze Szczakowianki (długie milczenie), resztę klubów musiałbym sobie przypomnieć, ale były trzy takie mecze.

A kupił Pan mecz, ale piłkarze i tak go sprzedali rywalowi?

- Nie, bo zazwyczaj ich informowałem o kupionym spotkaniu.

Żeby ustawić mecz, trzeba mieć ludzi, którzy decydują o obsadzie sędziowskiej. W tamtym okresie w PZPN wyznaczał sędziów Leszek Saks, dziś zastępca szefa arbitrów Andrzeja Strejlaua.

- Saks i szef kolegium sędziów Jerzy Goś. Gdy rozmawiałem z F., wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że ma wpływ na obsadę takich, a nie innych sędziów. Musiał mieć, bo to nie przypadek, że na nasze mecze byli obsadzani dyspozycyjni sędziowie, z którymi można było wszystko załatwić.

Czyli F. musiał mieć dojście do Gosia albo Saksa?

- Nie mogę mówić o szczegółach, bo to tajemnica śledztwa. Ale F. dawał do zrozumienia, że część pieniędzy idzie dla niego i człowieka, który o tym decyduje. Nie wiem, czy on jeszcze załatwiał to przez pośrednika, ale wiem, że do tych ludzi miał dojście.

Miał Pan kontakty z obserwatorami?

- Nie, zawsze z sędziami. Ale kiedy po moich meczach widziałem, jakie wysokie noty dostali sędziowie, którzy wzięli ode mnie pieniądze, to domyślałem się, że musieli obserwatorom dać działkę. Nota 7,8 czy 8 za lewe mecze to kpina.

Próbował Pan załatwiać coś z innym sędzią oprócz F.?

- Nie, nie miałem takich kontaktów ani możliwości.

Powiedział Pan, że F. załatwiał dyspozycyjnych sędziów, czyli...

- Tam, gdzie mógł, tam załatwiał. Zeszłej wiosny był to Z. i przez przypadek ten Słowak. Ale jesienią w tym sezonie F. miał problemy, bo Jerzego Gosia zastąpił Janusz Hańderek [zrezygnował kilkanaście dni temu, jak "Gazeta" napisała o jego haniebnej działalności w stanie wojennym - red.]. Czasem F. dzwonił do mnie i mówił: "Proszę, tu jest numer telefonu, rozmawiałem z tym sędzią, będzie wiedział, o co chodzi, i panu nie odmówi". Dotyczyło to sędziego X i naszego meczu z Pogonią w Szczecinie oraz arbitra Y i spotkania z Górnikiem Łęczna. Tylko że ja nigdy z tymi sędziami nic nie załatwiłem, nie dałem im pieniędzy i meczu nie kupiłem.

Dlaczego?

- Uważam, że nie doszło do transakcji, bo X był bardziej przychylny gospodarzom i ode mnie nie chciał. Mimo że z F. wszystko było ustalone, przed samym meczem X nie odbierał telefonu.

W pierwszej połowie byliśmy przez sędziego bardzo źle traktowani. Pracownik klubu zadzwonił do mnie, że dyktowano przeciw nam urojone rzuty wolne, po których traciliśmy bramki. W przerwie wysłałem SMS-a do Marcina Stefańskiego [szef Wydziału Gier PZPN - red.]: "znowu cyrk". Po jakimś kwadransie drugiej połowy odpisał: "chyba chodzi o karny dla was". Rzeczywiście, dostaliśmy karnego, który był bardzo dyskusyjny. Po kilku dniach nieoficjalnie doszła do mnie informacja, że "za to, co zrobiłem, zostanę ukarany". Ponoć naruszyłem obowiązujące w środowisku zasady: albo się kupuje mecz, albo siedzi cicho i nie skarży PZPN-owi.

Co ciekawe, po meczu z Pogonią wracaliśmy do domu pociągiem i na dworcu w Szczecinie widziano Gosia, który był wówczas obserwatorem spotkania, z "Fryzjerem", czyli Ryszardem Forbrichem. Jak się powszechnie uważa, "Fryzjer" dla wszystkich drużyn znad morza załatwia te sprawy. Dla Arki, Pogoni, Kujawiaka i wcześniej przez trzy lata dla Amiki.

A jak było z sędzią Y?

- W ogóle nie odbierał telefonu. Ale wygraliśmy wtedy z Łęczną 4:0 i z naszej strony ten mecz był czysty.

Na wiosnę w Łęcznej przegraliście 2:4...

- Przegraliśmy z sędzią Cwaliną z Gdańska. Po meczu do Cwaliny przyszedł trener Górnika Bogusław Kaczmarek, który również mieszka w Gdańsku, i powiedział: "Dziękuję ci za sprawiedliwe sędziowanie". Przypomnę, że długo grając w dziewiątkę, strzeliliśmy wtedy dwa gole. Po meczu zawodnicy z Łęcznej sami przyznawali, że gdyby było normalnie, gdyby sędzia nie wyrzucił z boiska dwóch naszych piłkarzy, oni nie wygraliby tego meczu.

Zeszyt trenera "specjalisty"

Były takie mecze, w których sędziowie brali pieniądze od obydwu drużyn?

- Takich spotkań jest dużo. Sędziowie starają się zminimalizować ryzyko. Jeżeli z jednej i drugiej strony dostaną po 30 tys. zł, to sędziują normalnie, a i tak zarobią. Meczów robionych na chama jest bardzo mało. Wtedy są duże kwoty, wiadomo, że dała tylko jedna strona, i sędzia, chcąc zarobić, musi zrobić jakieś świństwo. Tak jak przy Odrze Wodzisław, gdzie daje się dwa karne i wyrzuca gracza rywali z boiska. Pod koniec tamtego roku był taki mecz.

Z Górnikiem Zabrze, sędziował go Z.

- Dokładnie. Ale i tak Odra przegrała, choć sędzia robił, co mógł. W tym sezonie na chama robione były też dwa kolejne mecze Wisły Płock - z Łęczną i Polonią.

Czy drużyny dogadują się między sobą, ale bez pieniędzy?

- Oczywiście. Kombinacji jest mnóstwo - my wygrywamy u siebie, wy u siebie; my odpuszczamy w pucharze, wy w lidze. W ostateczności przegrajcie z nami, ale dostaniecie pieniądze, by kupić sobie mecz u innych. Co komu potrzeba...

Kupił Pan mecz nie od sędziego, tylko od piłkarzy innych klubów?

- Tak, kilka razy. W I i II lidze.

W środowisku wiadomo, którzy piłkarze sprzedają mecze...

- To w ogóle nie stanowi problemu. Zdarzają się oczywiście piłkarze uczciwi, ale do czasu.

A czy kiedykolwiek sprzedał Pan spotkanie?

- Nie, nigdy.

Największa suma, za jaką kupił Pan mecz od piłkarzy?

- 100 tys. zł w meczu z Polonią Warszawa [1:1 w ostatniej kolejce sezonu 2002-03 - red.]. Remis dawał nam trzecie miejsce i start w Pucharze UEFA, a przed tym meczem wypadło nam pół składu.

Skąd na to wszystko pieniądze? Przecież wiele klubów, w tym Pański, klepie biedę.

- Owszem, brakuje pieniędzy, są problemy z płatnościami, ale jakieś wpływy zawsze są.

Dziwię się trenerowi Janowi Żurkowi. Po odejściu z GKS twardo żądał zaległych pieniędzy, ale nie tylko tych, które mu się należały. Żądał także wypłaty premii za zwycięstwa w meczach, które kupiliśmy, a on o tym dobrze wiedział.

Po co zatrudniał Pan w ostatnim sezonie trenera Mieczysława Broniszewskiego?

- Chciałem dać sygnał, wyraźny sygnał, że nie pozwolę się w sposób jawny oszukiwać. Myślałem, że to zahamuje falę załatwiania meczów przeciwko nam. Trener Broniszewski wiedział, jaka miała być jego rola, ale szybko się wycofał, bo zrozumiał, że nie będzie pieniędzy na realizację zadań, które sobie postawił.

Rozważał Pan zatrudnienie kogoś innego?

- Nie. Od razu wiedziałem, że chcę Broniszewskiego. To wynikało z jego powiązań z działaczami PZPN.

Nie chciał Pan pomocy Bogusława Baniaka?

- To trener takiego samego typu jak Broniszewski. Ma swoje układy, współpracuje z "Fryzjerem". Tyle razy już to robił, że w tej chwili sam już może ustawiać pewne rzeczy. Wiem to na przykładzie trenera Pawła Kowalskiego [w ostatnim sezonie wprowadził do II ligi Heko Czermno - red.], który miał zeszyt z nazwiskami drugoligowych piłkarzy. Gdy na przykład graliśmy z Myszkowem, otwierał zeszyt na rozdziale "Myszków" i wiedział, do kogo zadzwonić, żeby kupić mecz.

Przeważyła chęć zysku

Jak to było z aresztowaniem F.?

- Od dawna myślałem, żeby skontaktować się z policją, ale zdecydował przypadek. Gdy nasz piłkarz Ryszard Czerwiec dostał wezwanie na policję do Wrocławia (podejrzewam, że w sprawie ustawiania drugoligowych meczów), zadzwoniłem, żeby go usprawiedliwić, bo graliśmy wtedy co trzy dni. Nawiązaliśmy kontakt. Tak to się zaczęło, a na początku maja ustaliłem z policją, że zadzwonię do F. i zaproponuję ustawienie naszych meczów.

Jak F. dał się podejść? Przecież wszyscy w lidze wiedzieli, że ostatni w tabeli GKS skazany jest na degradację...

- Przeważyła chęć zysku.

Dzwonił Pan do niego osobiście?

- Tak. Ale przy pierwszej próbie nam nie wyszło. Znam go pięć lat, i to był jedyny przypadek, kiedy mi powiedział, że nie ma dojścia do sędziego. Chodziło o sędziego Ryżka z Wielkopolski, ale wygraliśmy wtedy u siebie z Zagłębiem Lubin 2:0.

W następnej kolejce dobiliśmy już targu. Cała transakcja miała być na 100 tys. - 40 za takie sędziowanie Zbigniewa Marczyka, byśmy wygrali z Cracovią, 40 dla Tomasza Mikulskiego, żeby Polonia wygrała z Odrą Wodzisław, z którą walczyliśmy o utrzymanie. 20 tys. było dla F. Umówiłem się z nim pod Kielcami. Policja śledziła każdy jego krok, były też kamery. Gdy podjechał na umówione miejsce, było tam tyle samochodów, że zadzwonił do mnie i powiedział, że chyba jest obserwowany. Udałem głupiego. F. zaproponował, żebyśmy odjechali ze dwa kilometry do lasu. Tam dałem mu 100 tys. zł, które dostałem od policji.

Liczył?

- Nie. Wsiedliśmy do samochodów i wtedy zatrzymała nas policja. Skuli nas w kajdanki, aby niczego się nie domyślił. Przewieźli nas do aresztu, złożyłem zeznania i po południu już byłem na naszym meczu w Krakowie. On siedzi do dziś.

Ale sędziowie Marczyk i Mikulski są na wolności...

- Współpracuję z policją, ale o wszystkich szczegółach śledztwa nie jestem informowany.

To są moje domniemania, ale uważam, że Marczyk wiedział o wszystkim. Powiedział dziennikarzom, że już w czwartek wiedział, że będzie sędziował mecz Cracovii z Katowicami, a do przekazania 100 tys. i zatrzymania F. doszło w piątek późnym popołudniem. Uważam, że kontakt z nim był, a on tylko czekał na telefoniczne potwierdzenie F., że sprawa jest załatwiona i pieniądze już są. Tak wynikało ze słów F. Gdy F. aresztowano, zrobił wszystko, żeby nie być o nic posądzonym. Czyli sędziował na chama w drugą stronę. I nie wiadomo, czy mu w tym jeszcze Cracovia nie pomogła

Gdyby do zatrzymania F. doszło po spotkaniu z Cracovią, to sędzia Marczyk tak prowadziłby mecz, że wygralibyście w Krakowie?

- Myślę, że tak, jeśli F. wziął pieniądze i powiedział, że wszystko jest załatwione.

Mistrza też się "robi"

Kolejny zatrzymany sędzia Krzysztof Z. we wrocławskim sądzie aresztowym powiedział: "To wszystko pomówienia pana F.". Czy Z. niczego nie wie, czy może tylko gra?

- Chyba nie gra. To nie są jacyś wytrawni gracze, żeby byli w stanie powstrzymać emocje. Z. policja miała aresztować wcześniej. Podczas naszego ostatniego meczu z Legią w Warszawie w przerwie mieli wejść do szatni i go skuć. Chyba domyślał się, że może mieć kłopoty, bo po meczu obydwu kierownikom drużyn postawił butelkę whisky. W mojej karierze prezesa takie coś zdarzyło się po raz pierwszy. Usiedli, zaczęli pić i Z. mówi: "Proszę powyłączać podsłuchy i komórki".

Na początku był taki pomysł, aby prowokacje prowadzić do końca sezonu i po ostatniej kolejce wyłapać jak największą grupę sędziów. Niestety, zachodziła obawa, że wszystkie pieniądze zostałyby utracone, przecież do momentu aresztowania nie można ich zabezpieczyć. A to pieniądze skarbu państwa. Policja, w tym wypadku komendant wojewódzki, by się z tego nie wytłumaczyła.

F. wie, że to Pan go wydał?

- Może się domyśla. Ale niekoniecznie. Może poszedłem na współpracę, może ktoś wpłacił kaucję, może ja też zostałem wrobiony? Kiedy wniesiony zostanie akt oskarżenia, F. dostanie akta procesowe do ręki i wtedy będzie wiedział na pewno...

Dlaczego Pan o tym opowiada?

- Chciałem zakończyć pewien etap w swoim życiu. Żeby złe rzeczy, które robiłem, nie mogły mi zaszkodzić w przyszłości. Wierzę, że stwarzam niepowtarzalną szansę na oczyszczenie naszej piłki. Muszą to zrobić ludzie z zewnątrz, bo ludzie ze środowiska piłkarskiego nie są i nigdy nie będą tym zainteresowani. Za dużo osób bierze w tym udział, za dużo osób z tego żyje. Zdaję sobie sprawę, że teraz będę mieć wielu wrogów. Wielu ludzi to, co robię, oceni negatywnie. Takich będzie większość, ale mnie na większości nie zależy. Zależy mi na tych, którzy z tym wszystkim nie mają nic wspólnego, nie są powiązani. Zależy mi też, żeby prawda ujrzała światło dzienne, zanim "magicy", czyli prawnicy oskarżonych w tej sprawie, zaczną przeinaczać całą sytuację i udowadniać, że to ja jestem winny całemu złu w polskim futbolu.

Mam dość. Dość piłki, w której awans do ekstraklasy lub utrzymanie są "robione", a nie wywalczone. Tytuł mistrza Polski też się "robi", a nie zdobywa (no, może poza Wisłą Kraków w ostatnim okresie). Mam dość piłki, w której płacę pieniądze - z opóźnieniem, ale płacę, kupuję mecze dla drużyny, aby zajęła jak najwyższe miejsce, żeby piłkarze utrzymali się w lidze, żeby mieli pracę i mogli zarabiać pieniądze, a oni mnie oszukują i sprzedają mecze. Po jakimś czasie człowiek zastanawia się, po co to wszystko? Dla siebie? To sztuka dla sztuki. Jeszcze żeby z tego były jakieś profity. Choć wiem, że niektórzy powiedzą, że prezesi kradną, to ja też musiałem się nakraść...

Jeśli będzie proces, opowie Pan w sądzie to, co nam Pan powiedział?

- Powiedziałem wam jedną dziesiątą wszystkiego.



Wywiad mocno porażający, bo Dziura niby nie mówi nic nowego, ale fajnie się czyta o całych kulisach bagna. Taka powieść kryminalna tylko, że bandziorami są prawdziwe łepki.