Nie wiem czy czytaliście ten wywiad naprawde warto. Trzymajmy tego człowieka w Polsce jak najdłużej...


Rz: Oglądał pan ostatnie mecze reprezentacji Belgii. Rzeczywiście jest się kogo bać?

Leo Beenhakker: Tu nie chodzi o strach, tylko o szacunek. Do awansu na mistrzostwa Europy wystarczy nam jedno zwycięstwo, jednak chwila dekoncentracji i wszystkie udane mecze w eliminacjach nie będą się już liczyć. Belgowie mają młodą drużynę. Kiedy odpadli z walki o awans, zaczęli przebudowę reprezentacji. Talentów im nie brakuje. Vincent Kompany z Też są otwarci na inne kultury i to mnie cieszy, bo jako człowiek od 40 lat pracujący poza ojczyzną nie mogę być ksenofobem. Belgowie potrafili jednak zachować swoje wartości. Holandia jest teraz dzika, agresywna. Jest tam tyle zwalczających się grup, że trudno to wszystko zrozumieć. Jesteśmy dziwnym narodem, ale zawsze najważniejsza była dla nas wolność. Pierwsi zaakceptowaliśmy małżeństwa par homoseksualnych, aborcja i eutanazja są legalne i zawsze można było głośno o wszystkim mówić. A teraz mamy zabójstwa – najpierw był polityk Pim Fortuyn, później reżyser Theo van Gogh po premierze filmu o prawach islamskich kobiet, który komuś się nie podobał. Taka Holandia nie jest moim krajem.

20 listopada 1985 roku po porażce w Rotterdamie z Belgią selekcjoner reprezentacji Holandii Leo Beenhakker, w długim płaszczu, zniknął samotnie w tunelu prowadzącym do szatni. Teraz jako trener Polaków znowu musi pan pokonać Belgię, by awansować do wielkiego turniej...

To rzeczywiście jedna z moich największych zawodowych porażek, ale sytuacja była jednak zupełnie inna. Przejąłem drużynę w środku eliminacji, po tym jak problemy z sercem wykluczyły Rinusa Michelsa, i zwyczajnie nie udało mi się zbudować zespołu. W Brukseli przegraliśmy 0:1, ale od 3. minuty graliśmy w osłabieniu. W rewanżu nie mogłem skorzystać z Marco van Bastena i chociaż wygraliśmy 2:1, nie zakwalifikowaliśmy się na mundial. Miałem 11 piłkarzy, ale nie drużynę. Tak samo było w 1990 roku. Kilku zawodników po tym, jak wygrali mistrzostwa Europy dwa lata wcześniej, poczuło się bogami. Nosy do góry, gramy w Milanie, jesteśmy najlepsi... To nie mogło się udać. A wracając do Belgów – nie potrafili wykorzystać tego, co im się udało zbudować w latach 80., tylko napawali się swoimi sukcesami. To chyba jedyny kraj na zachodzie Europy, gdzie nadal są tak paskudne stadiony i szwankuje szkolenie młodzieży.

W Polsce ma pan drużynę czy grupę piłkarzy?

Podczas pierwszych meczów miałem piłkarzy. Po porażce z Finlandią na starcie eliminacji wszyscy nas skreślili. Mnie praca zawsze musi sprawiać przyjemność, muszę rano zrywać się z łóżka z poczuciem, że robię coś ważnego. A wówczas wokół reprezentacji za dużo było polityki, a ja nie znoszę, gdy wchodzi ona do sportu. Wielu ludzi było przeciwko mnie, może nawet osobiście nic do mnie nie mieli, ale nie podobał im się mój paszport. Wszyscy byli połączeni jakimiś głupimi układami, napuszczano na mnie dziennikarzy, którzy zadawali brudne pytania. Sam siebie pytałem: co ja do cholery tutaj robię?

Chciał pan odejść?

Ważne były dla mnie cztery dni. Po porażce z Finlandią drużyna pokazała charakter w spotkaniu z Serbią. Trener piłkarski może zrobić dwie rzeczy: pokazywać ćwiczenia na boisku lub rozmawiać. Wtedy rozmawiałem, starałem się dotrzeć do zawodników, a oni mi zaufali. Spadła na nich olbrzymia krytyka, a w takiej sytuacji często bywa, że każdy idzie w inną stronę i zamyka się w swoim świecie. Okazało się jednak, że jesteśmy silni jako grupa. Nie wiem nic o pana rodzinie, ale zakładam, że jest sporo osób, z którymi widzi się pan raz, dwa razy w roku. Nagle dzieje się coś takiego, że potrzebujecie siebie nawzajem. Spotykacie się na pogrzebie, a potem dzwonicie do siebie już dużo częściej. Trudne momenty zbliżają. Jak dzieliłeś smutek, to chcesz dzielić też radość.

Gdyby nie porażka z Finlandią nie byłoby pana drużyny?

Może by i była. Wielkie rozczarowania bywają jednak pożyteczne. Można też na przykład samemu wywołać konflikt.

Jak to?

To jedno z narzędzi trenera. Jeśli drużyna nie jest ze sobą zintegrowana i każdy gra dla siebie, dobrze znaleźć wroga. Może nim być krajowa federacja albo prasa. Albo trener. Mógłbym na przykład niesprawiedliwie skrytykować dobrych piłkarzy po jakimś meczu i jestem przekonany, że w następnym reprezentacja zagrałaby dużo lepiej. Zintegrowałaby się drużyna przeciwko trenerowi. Oczywiście musiałbym się pogodzić z wszystkimi konsekwencjami takiego buntu, który na dłuższą metę byłby wyniszczający.

Na początku pracy przeszkadzało panu, że nie akceptują pana piłkarskie gwiazdy z przeszłości. Grzegorz Lato wciąż mówi, że gdyby był prezesem PZPN i usłyszał od Beenhakkera, że chce prolongaty umowy, pokazałby mu drzwi...

Po pierwsze, nie prosiłem o prolongatę, a umowa ciągle przecież jest konstruowana. Po drugie, ten pan w ogóle mnie nie interesuje. Na początku pracy w Polsce przykre słowa byłych zawodników uderzały w drużynę. Niszczyło to moją pracę i dlatego byłem smutny. Teraz, kiedy słowa Laty nie interesują też moich piłkarzy, zupełnie nie zwracam na nie uwagi. Już nawet moi piłkarze sobie z tego żartują. Obiecałem ostatnio specjalną premię Arturowi Borucowi, jeśli awansujemy na mistrzostwa. Bardzo był zainteresowany, dopytywał się, co to będzie. Jak się dowiedział, że dam mu oprawiony portret Jana Tomaszewskiego z autografem, to myślałem, że umrze ze śmiechu. I to tyle na temat Tomaszewskich i innych piłkarzy z tamtych lat. Będę bronił moich zawodników jak matka dzieci, ale teraz nie ma przed czym. Pozwólmy mówić wszystkim, niech rozładują swoją frustrację, to im wyjdzie na zdrowie. A my na razie jesteśmy nietykalni.

Nie ma pan wrażenia, że w Polsce nie istnieje kultura rozmawiania? Ludzie zazwyczaj się kłócą.

Moja drużyna to poziom międzynarodowy. Starałem się nauczyć piłkarzy jak odcinać od hałasu, jaki panuje dokoła. Na zgrupowaniu zamykamy drzwi i żyjemy własnym rytmem. Dziennikarzom może się nie podobać Maciej Żurawski, bo nie gra w Celticu. A nam się podoba, bo wiemy, na co go stać i jak jest nam potrzebny.

Mówił pan ostatnio, że lubi pan poszukać prywatności w piłkarzu. To niezbędne do zbudowania drużyny?

To klucz, żeby zobaczyć prawdziwego Krzynówka, prawdziwego Smolarka. Oni zasługują na taką atmosferę, bo potrafią realizować moje założenia. Nie jestem zwolennikiem takiego układu, że trener jest największą gwiazdą drużyny. Ja decyduję, jak jest spór, to do mnie należy ostatnie słowo, ja biorę odpowiedzialność, ale to oni są najważniejsi, bo to oni poddawani są prawdziwej presji. Znając zawodników lepiej, wiem, jak zachowają się w trudnych momentach. Nie wszystko akceptuję, czasami na nich krzyczę, ale tylko za zamkniętymi drzwiami. Buduję w ten sposób atmosferę bezpieczeństwa. Piłkarze wiedzą, że mogą mi powiedzieć wszystko i na każdym zgrupowaniu otwierają się coraz bardziej. Zaufanie i szczerość w kontaktach powoduje, że na boisku widać prawdziwą drużynę.

Wcześniejsi trenerzy reprezentacji Polski byli gwiazdami?

Nie wiem, mówię tylko, że to nie moja droga. W przyszły czwartek wsiadamy do autokaru, który prowadzą moi piłkarze. Mają system nawigacyjny „Beenhakker“, który mówi im, gdzie mają skręcić, gdzie mogą przyspieszyć, a gdzie nie. Ja im tylko pomagam. Wychodzę przed szereg tylko po porażkach, tak było w Armenii. Kiedy ograliśmy Portugalię w Chorzowie albo Kazachstan w Warszawie, po meczu do niczego nie byłem im potrzebny.

Jeśli Polska awansuje na mistrzostwa Europy, zgodzi się pan, by piłkarzom na turnieju towarzyszyły żony?

Nie widzę problemu w tym, żeby się z nimi spotykali. Plan jest prosty – dzisiaj gramy mecz, jutro do 16 czas wolny i bawcie się dobrze. Nie można zawodników odciąć od rzeczywistości, bo są normalnymi ludźmi i tak jak każdy potrzebują czasem porozmawiać o czymś innym niż futbol. To, że spotkają się z rodziną, to nawet lepiej, niżby mieli być skazani na swoje towarzystwo. To, że wypiją piwo, to lepiej, niż gdyby wypili coca-colę. Tak samo robiłem na mundialu w Niemczech, kiedy prowadziłem reprezentację Trynidadu i Tobago. Ani razu nie zdarzyło się, by zawodnik wrócił za późno albo pod wpływem alkoholu. Podobnie polscy piłkarze we Wronkach. Kiedy daję im czas wolny i mówię, że najpóźniej mają być w hotelu o 23, ostatni melduje się o 22.15.

Anglicy czy Portugalczycy mają problem z nadmiarem osobowości w swoich reprezentacjach. Pan osobowości w drużynie też ma, ale jakoś udaje się funkcjonować bez konfliktów. W jaki sposób?

Trzeba dostrzec różnicę między osobowością a chorym ego. Kocham piłkarzy z wielką osobowością, takich, którzy mają swoje zdanie i nie boją się go głośno wyrazić. W Realu Madryt miałem 20 graczy, na co dzień frajerów, z którymi trudno było wytrzymać, ale na boisku potrafili być jednością. Dlatego mówię: dajcie mi 16 tak zwanych trudnych piłkarzy, a będę mistrzem świata. Cieszę się, że w reprezen- tacji Polski doświadczeni piłkarze pokazują tym młodszym, że osobowość to nic złego, że jak powiedzą coś kontrowersyj- nego, to nikt ich za to nie ukarze. Czasami nie rozumiem, o co chodzi na przykład Borucowi. On odpowiada: „Trenerze, proszę się nie przejmować, czasami sam nie wiem, o co mi chodzi”. Nie mogłem sobie wymyślić piękniejszej odpowiedzi.

Pana asystent Bogusław Kaczmarek mówi, że w poprzednim wcieleniu był pan szamanem.

Bez przesady. Może niektórych ludzi z mojego sztabu zaskakuje to, jak potrafię dogadać się z zawodnikami, ale po prostu koncentruję na nich całą swoją uwagę. Wiele osób było zaskoczonych, że mimo zwolnienia po meczu z Kazachstanem sześciu piłkarzy wszyscy zdecydowali się zostać na spotkaniu z Węgrami. Mówiłem im, że nie mają szans w nim zagrać, że chcę sprawdzić innych i że mają wracać do klubów. Nie posłuchali, chcieli z nami trenować. Lubię ich za to.

Jak to się dzieje, że Tomasz Zahorski potrenuje tydzień pod pana okiem i nagle zostaje gwiazdą ligi?

Ci, którzy myślą, że to gwiazda, nie znają się na futbolu. Są żałośni, oceniając piłkarza po tym, ile strzelił goli w ostatniej kolejce. Biedny Dawid Jarka strzelił w jednym meczu cztery gole i został bohaterem narodowym, teraz od trzech tygodni nie pokonuje bramkarzy i nikt nawet o nim nie wspomni. Polska jest taka czarno-biała, popadacie ze skrajności w skrajność. Zahorski to dopiero materiał na gwiazdę, ma duże możliwości, z których być może sam sobie jeszcze nie zdaje sprawy. Jest jednak ambitny, ma poukładane w głowie. Gwiazdą jest się wtedy, gdy przez dwa, trzy sezony strzela się po 25 goli w lidze. Gwiazdą był Zinedine Zidane, a Zahorski po prostu uwierzył w siebie, nabrał pewności. Innym przykładem takiego piłkarza jest Wojciech Łobodziński. Chciałbym jeszcze, żeby w klubie pokazywał, że gra na poziomie międzynarodowym. Nie wypada być przeciętnym przez sześć tygodni i mobilizować się tylko na reprezentację.

Arsenalowi mecz w Lidze Mistrzów wygrywają nastolatki. W Polsce, kiedy ktoś ma 23 lata, mówi się o nim, że jest młody. Nie dziwi to pana?

Macie spaczone pojęcie o młodości. 19-latek w Polsce nie jest gotowy do profesjonalnego uprawiania futbolu, a wynika to ze słabego systemu szkolenia. Wesley Sneijder ma 23 lata i jest gwiazdą Realu Madryt, ale pamiętam go z Ajaksu Amsterdam sześć lat temu. Wtedy też mógł już grać na poziomie międzynarodowym. W takich klubach jak Ajax czy Barcelona od najmłodszego przygotowuje się piłkarzy, jak wytrzymać presję. Jeździ się na turnieje po całym świecie, od Włoch przez Hiszpanię po Meksyk, gra z najlepszymi, a potem widać tego efekty.

Gdyby Zahorski urodził się w Amsterdamie, byłby gwiazdą?

Byłby w pełni ukształtowanym piłkarzem, którego można by obciążyć dużo większą odpowiedzialnością. Nie musiałby zresztą urodzić się w Holandii, mogłaby to być na przykład Francja, gdzie również świetnie pracuje się z młodzieżą.

Na mecze z Belgią i Serbią powołał pan 25 piłkarzy. Po co aż tylu?

Muszę się im przyjrzeć we Wronkach i zobaczyć, w jakiej są dyspozycji. Nie jest za wesoło. Żurawski, Rasiak, Saganowski i Matusiak nie grają w swoich klubach. Krzynówek w ostatnich trzech meczach Wolfsburga zagrał minutę i nie wiem, na czym polega jego problem. Zapewnia mnie, że jest w dobrej dyspozycji, jednak Felix Magath nie chce wstawiać go do składu. Nie zadzwonię przecież do niego albo do Strachana w Glasgow i nie powiem im, że mają stawiać na Polaków. Moi piłkarze powinni tak pracować na treningach, żeby swoim trenerom nie pozostawić żadnego wyboru.

Często mówi pan, że każdy z reprezentantów doskonale spełnia się w roli, jaką pan mu daje. A może jednak kogoś w tej drużynie brakuje?

Oczywiście, że tak! Większe możliwości ataku dałoby nam kilku zawodników lewonożnych, ale takich w Polsce nie ma zbyt wielu. Przydałby się też Łukasz Garguła w najlepszej formie albo jakiś inny kreatywny pomocnik, który grałby choćby tak jak Mauro Cantoro w Wiśle Kraków.

Czy kibice do Chorzowa powinni zabrać szampana? Będziemy świętować awans?

Kiedy spotykam polskich fanów na ulicach, widzę, z jakim szacunkiem się do mnie odnoszą, jaką wiarę we mnie pokładają i sprawia mi to wielką radość. Czuję olbrzymią presję. Pamiętam, kiedy wprowadziłem do mistrzostw świata Trynidad i Tobago i nagle półtora miliona ludzi rozpoczęło wielką fetę. Padali sobie w ramiona. Władze kraju mówiły mi, że dokonałem czegoś, co nie udało się przez 70 lat politykom – połączyć wszystkich mieszkańców. Wie pan, co czuję, gdy pomyślę, że mogę taką radość dać 40 milionom ludzi?

Źródło: http://www.rp.pl/artykul/67691.html